Filipiny wywarły na mnie duże wrażenie. Czas, w którym tam byłam nie był zbyt przychylny, bo kraj doświadczył dwóch silnych klęsk żywiołowych – tsunami i trzęsienia ziemi. Ludzie byli bardzo zdruzgotani, wielu straciło dorobek swojego życia. Zniszczenia w niektórych rejonach były nie do opisania, ogólnie w całym kraju wyczuwałam smutek i strach. Tragiczna sytuacja wydarzyła się kilka dni przed moim przylotem, akurat znajdowałam się w Pekinie i zastanawiałam się nad zmianą kierunku swojej podróży, teraz bardzo się cieszę, że tego nie zrobiłam.
Lądując w Manili, bardzo chciałam zobaczyć wulkan Tagaytay a po nim pola ryżowe Banaue w północnej części wyspy Luzon. Niestety w okolicach Tagaytay, miejscowi nie okazali się zbyt mili, byli wręcz nachalni i agresywni, narzucając bardzo wysokie ceny za przepłynięcie łódką na wyspę z wulkanem. Po dłuższych poszukiwaniach, znalazł się przewoźnik, który zaoferowal mi w miarę normalną cenę. Płynąc po jeziorze Taal, oczarował mnie widok tej „wulkanicznej”-wyspy, ukazującej się w najrozmaitszych kolorach. Właśnie ta chwila wypełniła mnie niesamowitą radością i wolnością. Wtedy też po raz pierwszy dziękowałam, że nie zrezygnowałam z zobaczenia tego kraju.
No to płyniemy na podbój wulkanu. Powiew świeżego wiatru, kropelki wody na twarzy oraz promienie słoneczne ogrzewające ciało, czy naprawdę trzeba nam czegoś więcej?
Do wulkanu Tagaytay na Filipinach można się dostać pieszo (droga naprawdę nie jest trudna a wręcz przyjemna) lub na osiołku/kucyku. Wygodni lub ograniczeni ruchowo ludzie muszą skorzystać z tego typu „atrakcji”, ale w tym przypadku, to naprawdę mi było szkoda zwierzęcia…
Połowa drogi już za mną. Mimo skwaru trasa nie jest męcząca.
Od celu już tylko dzieli mnie kilka kroków…
No i jest, w całej swojej okazałości – wulkan Tagaytay. Czuje jak narasta moja ekscytacja a to jest tylko mała część z tego, co chciałam zobaczyć w tym kraju. Od tego momentu może być tylko lepiej.
Następnie wybieram się na dworzec autobusowy Ohayami Bus Terminal, gdzie wieczorem o godz. ok 21: 30 odjeżdża autobus do Banaue. Pola ryżowe znajdują się 348 km od Manilii, autobus pokonuje tę trasę w około 9 godzin. Bilety na Ohayami Bus, zakupiłam online ze sporym wyprzedzeniem, ponieważ często brakuje miejsc. Cena za przejazd to 450 peso za osobę.
Zaczyna już być ciemno, a do odjazdu jeszcze 2 godzinki, wiec wchodzę do pierwszej lepszej knajpki obok dworca by poczekać na autobus. Malutka restauracja, ceny zadziwiająco niskie, miła kobieta, z którą rozpoczynam konwersacje. Kobieta wypytuje się jak mi sie podobają Filipiny, skąd pochodzę itd… Gdy dowiaduje się, że jutro wieczorem wyjeżdżam z Banaue i będę na dworcu ok 3 nad ranem, proponuje mi, że zawiezie mnie na lotnisko, ponieważ okolice nie są zbyt bezpieczne. Podejrzliwa i zdziwiona próbuje jakoś się wymigać od tej propozycji. Być może nie byłam przyzwyczajona aż do takiej dobroci od drugiej osoby i miałam przeróżne myśli rodem z horroru. Kobieta jest nieugięta, daje mi swój numer telefonu i uparcie nalega. No dobrze umawiamy sie na drugi dzień, co ma być to będzie.
Autobus wyrusza, cały przepełniony młodymi ludźmi z różnych krajów oraz małą garstką miejscowych. Zaczynamy się poznawać, przegadujemy prawie połowę nocy. Nad ranem przyjazd, wszyscy roztrzęsieni z zimna, bo niestety w autobusie temperatura była bardzo niska, ci lepiej poinformowani zaopatrzyli się w koce, grube kurtki i swetry. W Banaue deszcz, mgła, zimno, z grupką nowo zapoznanych ludzi szukam miejsca do ogrzania, gdzie ustalamy szczegóły dalszej wyprawy. Po drodze wchodzimy do informacji turystycznej, płacimy „opłatę klimatyczną” oraz dostajemy akceptowalną ofertę transportu. Pakujemy się do jeepney i wyruszamy do najbliższego punktu , z którego mamy zacząć trekking do Batad.
Miejsca do siedzenia można sobie dobrowolnie wybrać, oczywiście wskakuje odrazu z większością męskiej ekipy na dach by podziwiać widoki z lepszej perspektywy. Zmęczona, niewyspana, ale chyba w tym momencie najszczęśliwsza kobieta na świecie:)
Po drodze ukazują się niesamowite panoramy. Niestety przez pogodę mamy trudności z dojazdem związane z osunięciem się ziemi.
No i wysiadka i ruszamy w kilkugodzinną wędrówkę.
W trakcie wędrówki, poznajmy się wszyscy dużo lepiej, rozmawiamy, żartujemy. Słowo, które pada najczęściej to rzucane w stronę przewodnika pytanie: „daleko jeszcze? „.
Ale w końcu po kilku godzinach dochodzimy do upragnionych, długo wyczekiwanych pól ryżowych. Jesteśmy tu jedyną grupą, czas się dla nas zatrzymuje w miejscu. Obraz jak malowany, wręcz nierealny.
Czas na odpoczynek i delektowanie się naturą. Siły i motywacji nam nie brakuje więc zaczynamy dalszą wędrówkę do wodospadu Tappiyah. Prowadzą do niej wąskie i bardzo strome drogi bez żadnych zabezpieczeń, wystarczy mała nieuwaga, małe zachwianie i spadasz w dół.
Zmęczenie zaczyna dawać się we znaki i powoli się zastanawiam, czy naprawdę chcę zobaczyć ten wodospad 🙂 Całe szczęście przyroda, która nas otacza rekompensuje wszystkie cierpienia a sam wodospad okazał się warty trudu.
Po kilku godzinach, wracamy do wioski odpocząć i coś przekąsić. Tam bawię się z dziećmi, które chętnie pozują do fotografii. Zauważam, że dorośli mają bardzo czerwone usta i języki, jakby pomalowane pomadką. Okazuje się, że jest to betel, służy im jako używka, jak dla nas np. nikotyna.
Życie mieszkańców nie jest tak piękne i cudowne jak nam się wydaje. Są całkowicie odcięci od świata zewnętrznego. Pomoc medyczna nie dociera do nich, a w przypadku choroby lub np. złamania nogi, rodzina musi transportować chorego na noszach idąc do najbliższej drogi ok 4-5 godzin. Mimo tego ludzie z wioski są mili, ciekawi, zawsze uśmiechnięci i bezinteresowni.
Połowa naszej grupy została na noc w wiosce, a pozostali zebrali w sobie resztkę sił na drogę powrotną.
Gdy wysiadłam z autobusu nad ranem, czekała na mnie (nie) znajoma kobieta z knajpki. Zmartwiona, z ciepłą herbatą oraz śniadaniem. Podwozi mnie na lotnisko, nie chcąc nic w zamian a na moja próbę wetknięcia jej pieniędzy wręcz się obraża. Dobrze wiedzieć, że tacy bezinteresowni ludzie jeszcze istnieją..
Ściany tarasów mają ok 3 metrów i zostały utworzone ręcznie przez przodków Ifugao ponad 2000 lat temu. Znajdują się na wysokości ok 1500 m (n.p.m.) . Zasilane są wodą poprzez system irygacyjny ze znajdujących się powyżej lasów deszczowych.
Hej,
Bardzo fajny blog. Masz od nas jeden punkcik w konkursie Blog Roku:)
Pozdrawiamy,
Republika Podróży
Dziekuje bardzo:) milo mi:) pozdrawiam:)